Postanowiłam iść do osiedlowego fryzjera. A jak, kurwa! do odważnych świat należy! Choć podobno brawura to nie odwaga. Co tam, umawiam się i idę! 8.57 staję przed drzwiami salonu, a w środku ciemno, głucho, pusto i żaluzje poopuszczane.
No! myślę sobie, oczywiście pomyliłam godzinę! Względnie dzień, a możliwe też, że miesiąc, czy rok nawet, to u mnie normalne. Sterczę więc głupio, a mój krytyk wewnętrzny już ma używanie, że taka ze mnie niedojda i fujara, że nawet do fryzjera nie umiem normalnie przyjść, jak człowiek. Sprawdzam z lękiem wczorajszego eska z salonu i niespodzianka! potwierdza się, że jestem na miejscu odpowiedniego roku, właściwego miesiąca, stosownego dnia i o akuratnej godzinie. Niestety rolety są nadal opuszczone.
Wreszcie, osiem po, przychodzi fryzjerka, pracownica Strefy. Trochę się tak skrada bokiem, jednak nie traci czasu na jakieś tam przeprosiny mnie głupio sterczącej. W tym czasie można przecież otworzyć drzwi i podnieść rolety. Wbijam do środka i napotykam wzrok, wiele mówiący:
O! przyszła taka, punktualnie i oczywiście zdziwiona, że nie czekają na nią, w drzwiach, z gorącym ręcznikiem i zimną lemoniadą. Roszczeniowa krowa jedna!
– Dzień dobry! – mówi mi dopiero teraz, zza lady recepcyjnej, bo przedtem była zajęta udawaniem, że nie jest spóźniona – to co robimy?
Dużo odpowiedzi ciśnie mi się na usta, ale postanawiam pozostać przy tym, po co tu ostatecznie przyszłam i odpowiadam.
– Strzyżemy? – Koniecznie z pytajnikiem na końcu, żebym nie wyszła na jakąś bezczelną, roszczeniową krowę.
Siadam do mycia. Zaczyna się jakaś gruba akcja. Ostatni raz tak dokładnie głowę wyszorowała mi matka, 35 lat temu, kiedy wróciłam z kolonii w Wygoninie, gdzie przez dwa tygodnie nie było ciepłej wody. Fryzjerka podobnie drapała długo, mocno i jakoś tak… zajadle, trzepiąc co chwilę w podajnik do szamponu i wytwarzając tak niewyobrażalne ilości piany, że wydawało mi się, że to jakieś ćwiczenia przed festynem OSP. Miałam też poważne i uzasadnione obawy, że zedrze mi z głowy włosy, wraz ze skórą. W zasadzie już w tamtej chwili zachciało mi się, równocześnie, rozpłakać i wyjść. Jednak siedziałam.
Bo ja w życiu, w zasadzie zawsze, w takich sytuacjach siedzę. I cała moja praca na terapii, i wysiłek wspaniałych terapeutów, i wsparcie cudownej grupy, jak krew w piach… więc siedzę. Tłumię gniew. Połykam łzy. Przenoszę się na drugi fotel i zaczynamy pertraktacje.
– Tyle tniemy? – pokazuje palcami.
– Noo, taaak… Najwyżej tyle! bo one są KRĘCONE. – Kręcone mówię do niej capslockiem i już mi zaczyna być obojętnie, czy będę tą roszczeniową krową czy nie, więc jadę ostro po bandzie.
– Nie mogą być za krótkie. Takie, żeby koniecznie do obojczyków były.
– No, to tyle możemy spokojnie. – Okopała się na swoich pozycjach i nie odpuszcza ani o milimetr fryzjerka.
– Proszę trochę pocieniować, żeby im nadać lekkości. – Rzucam brawurowo i myślę, że chuj, skoro już i tak będę roszczeniową krową, a włosy będą za krótkie, to może przynajmniej mi ładnie wycieniuje. Zauważam napięcie i lekkie drżenie nożyczek.
– Eeee… a po co? będą się pani puszyły. I tak się już puszą, nie? No. To będą się puszyć jeszcze bardziej! – Sama siebie pyta i sama sobie odpowiada. W sumie nie jestem jej zbyt potrzebna i gdyby jej się udało, zedrzeć mi jednak ten skalp podczas mycia, mogłabym sobie spokojnie iść, z gołą czaszką, posiedzieć w domu.
Tnie. Jakoś tak, niepewnie trzyma te nożyczki i niemrawo rozdziela włosy i tnie, ale drżenie nie ustaje. Zaczyna nerwowo zerkać, ponad moją głową, na zegar i sądzę, że tam sobie kmini, jak odzyskać ten kwadrans porannej obsuwy. Z dygotania nożyczek wnoszę, że widzi już oczami wyobraźni, te wszystkie spóźnione balejaże i odroczone ondulacje… i te klientki salonu tłoczące się, wszystkie na raz, na wąskiej sofie i niezadowolone… a tymczasem mnie tnie.
– Proszę pocieniować. – Odzywam się, bo widzę, że już kończy podcinanie. Boszsz… ile mnie to kosztowało. Flaki mi się wywalają na lewą stronę ze strachu i wiem, że teraz to zostanę roszczeniową krową miesiąca sierpnia, choć przecież dopiero mamy dziesiątego.
– Będą się puszyły – odpowiada rezolutnie fryzjerka – a i tak się już pani puszą. – Mówi grzebiąc mi nerwowo we włosach, mokrych i przyklejonych do głowy i próbuje zrobić sztuczny pusz, żeby poprzeć tę swoją teorię o puszeniu tym sztucznym się puszeniem.
– To tak troszeczkę, najwyżej. – Dodaje pojednawczo i przeczesuje mi włosy dwa razy i zbiera, ja wiem, może po 4mm. – I tak pani nosi spięte! – Argumentuje sprytnie, bo istotnie, przybyłam do salonu w spiętych.
– Prostujemy? – pyta, zadowolona z siebie, że jest taka frontem do klienta.
Chce mi się znowu płakać i wyjść. W kolejności dowolnej, ale siedzę, bo ja zazwyczaj w życiu, w takich sytuacjach, siedzę. Myślę o tej moje terapii i już mnie krytyk dojeżdża, że mnie posadzą we wtorek w oślej ławce, albo będą pokazywać studentom, jako przykład zupełnie bezcelowej i bezowocnej pracy terapeutycznej.
– Nie. Nie trzeba, bo one się kręcą… – Mówię z rezygnacją i już nawet bez capslocka. Chce mi się wyjść, chwilowo płacz odkładam na potem.
Bierze do ręki dyfuzor! Oboszsz! myślę z budzącą się nadzieją, bo jednak to prawda, co śpiewa Sanah, że nadzieja umiera ostatnia! może nie wszystko jeszcze stracone! Może jednak, jak się zakręcą to nie będzie widać tej całej mizerii podcinania i będzie można, bez wstydu, wrócić jakoś do domu? po ludzku? Niestety… atakuje mnie i wali mi tymi kolcami, od dyfuzora, po głowie i skrobiąc, kręci nim takie jakby bączki, to tu, to tam. Cały czas także mocno obciąga włosy ku dołowi, żeby jednak jakoś sięgały, chociaż chwilowo, do tych obojczyków. Wygląda na to, że miała rację z tym puszeniem, bo mam już na głowie stóg włosów o fakturze łoniaków.
– To tak zostawiamy? – Stwierdza w końcu pracownica Strefy piękna i Gustu. Ten pytajnik to tak tylko pro-forma, przecież wiadomo, że chociaż ze mnie roszczeniowa krowa miesiąca, to jednak nie na tyle chamska, żeby powiedzieć – a nie! Nie zostawiamy, bo mi pani nie pocieniowała włosów i wyglądam teraz jak żywa reklama abażurów, kurwa! więc nie! Nie zostawiamy tego tak!
– Tak. Dziękuję. – odpowiadam – Jest bardzo dobrze. – Dodaję masochistycznie, żeby sobie jeszcze dopierdolić na koniec. Bardzo dobrze mi tak! BardzoDobrzeKurwa… jest.. a wyglądam tak:
To znaczy nie do końca, bo jednak ciągle mam tylko dwie nogi.
*Zdjęcie podobne do siebie znalazłam w archiwum Allegro.