Bez kategorii · miejsca · Wszystko · życie

Strefa Piękna i Gustu

Postanowiłam iść do osiedlowego fryzjera. A jak, kurwa! do odważnych świat należy! Choć podobno brawura to nie odwaga. Co tam, umawiam się i idę! 8.57 staję przed drzwiami salonu, a w środku ciemno, głucho, pusto i żaluzje poopuszczane.

No! myślę sobie, oczywiście pomyliłam godzinę! Względnie dzień, a możliwe też, że miesiąc, czy rok nawet, to u mnie normalne. Sterczę więc głupio, a mój krytyk wewnętrzny już ma używanie, że taka ze mnie niedojda i fujara, że nawet do fryzjera nie umiem normalnie przyjść, jak człowiek. Sprawdzam z lękiem wczorajszego eska z salonu i niespodzianka! potwierdza się, że jestem na miejscu odpowiedniego roku, właściwego miesiąca, stosownego dnia i o akuratnej godzinie. Niestety rolety są nadal opuszczone.

Wreszcie, osiem po, przychodzi fryzjerka, pracownica Strefy. Trochę się tak skrada bokiem, jednak nie traci czasu na jakieś tam przeprosiny mnie głupio sterczącej. W tym czasie można przecież otworzyć drzwi i podnieść rolety. Wbijam do środka i napotykam wzrok, wiele mówiący:

O! przyszła taka, punktualnie i oczywiście zdziwiona, że nie czekają na nią, w drzwiach, z gorącym ręcznikiem i zimną lemoniadą. Roszczeniowa krowa jedna!

– Dzień dobry! – mówi mi dopiero teraz, zza lady recepcyjnej, bo przedtem była zajęta udawaniem, że nie jest spóźniona  – to co robimy?

Dużo odpowiedzi ciśnie mi się na usta, ale postanawiam pozostać przy tym, po co tu ostatecznie przyszłam i odpowiadam.

– Strzyżemy? – Koniecznie z pytajnikiem na końcu, żebym nie wyszła na jakąś bezczelną, roszczeniową krowę.

Siadam do mycia. Zaczyna się jakaś gruba akcja. Ostatni raz tak dokładnie głowę wyszorowała mi matka, 35 lat temu, kiedy wróciłam z kolonii w Wygoninie, gdzie przez dwa tygodnie nie było ciepłej wody. Fryzjerka podobnie drapała długo, mocno i jakoś tak… zajadle, trzepiąc co chwilę w podajnik do szamponu i wytwarzając tak niewyobrażalne ilości piany, że wydawało mi się, że to jakieś ćwiczenia przed festynem OSP. Miałam też poważne i uzasadnione obawy, że zedrze mi z głowy włosy, wraz ze skórą. W zasadzie już w tamtej chwili zachciało mi się, równocześnie, rozpłakać i wyjść. Jednak siedziałam.

Bo ja w życiu, w zasadzie zawsze, w takich sytuacjach siedzę. I cała moja praca na terapii, i wysiłek wspaniałych terapeutów, i wsparcie cudownej grupy, jak krew w piach… więc siedzę. Tłumię gniew. Połykam łzy. Przenoszę się na drugi fotel i zaczynamy pertraktacje.

– Tyle tniemy? – pokazuje palcami.

– Noo, taaak… Najwyżej tyle! bo one są KRĘCONE. – Kręcone mówię do niej capslockiem i już mi zaczyna być obojętnie, czy będę tą roszczeniową krową czy nie, więc jadę ostro po bandzie.

– Nie mogą być za krótkie. Takie, żeby koniecznie do obojczyków były.

– No, to tyle możemy spokojnie. – Okopała się na swoich pozycjach i nie odpuszcza ani o milimetr fryzjerka.

– Proszę trochę pocieniować, żeby im nadać lekkości. – Rzucam brawurowo i myślę, że chuj, skoro już i tak będę roszczeniową krową, a włosy będą za krótkie, to może przynajmniej mi ładnie wycieniuje. Zauważam napięcie i lekkie drżenie nożyczek.

– Eeee… a po co? będą się pani puszyły. I tak się już puszą, nie? No. To będą się puszyć jeszcze bardziej! – Sama siebie pyta i sama sobie odpowiada. W sumie nie jestem jej zbyt potrzebna i gdyby jej się udało, zedrzeć mi jednak ten skalp podczas mycia, mogłabym sobie spokojnie iść, z gołą czaszką, posiedzieć w domu.

Tnie. Jakoś tak, niepewnie trzyma te nożyczki i niemrawo rozdziela włosy i tnie, ale drżenie nie ustaje. Zaczyna nerwowo zerkać, ponad moją głową, na zegar i sądzę, że tam sobie kmini, jak odzyskać ten kwadrans porannej obsuwy. Z dygotania nożyczek wnoszę, że widzi już oczami wyobraźni, te wszystkie spóźnione balejaże i odroczone ondulacje… i te klientki salonu tłoczące się, wszystkie na raz, na wąskiej sofie i niezadowolone… a tymczasem mnie tnie.

– Proszę pocieniować. – Odzywam się, bo widzę, że już kończy podcinanie. Boszsz… ile mnie to kosztowało. Flaki mi się wywalają na lewą stronę ze strachu i wiem, że teraz to zostanę roszczeniową krową miesiąca sierpnia, choć przecież dopiero mamy dziesiątego.

– Będą się puszyły – odpowiada rezolutnie fryzjerka – a i tak się już pani puszą. – Mówi grzebiąc mi nerwowo we włosach, mokrych i przyklejonych do głowy i próbuje zrobić sztuczny pusz, żeby poprzeć tę swoją teorię o puszeniu tym sztucznym się puszeniem.

– To tak troszeczkę, najwyżej. – Dodaje pojednawczo i przeczesuje mi włosy dwa razy i zbiera, ja wiem, może po 4mm. – I tak pani nosi spięte! – Argumentuje sprytnie, bo istotnie, przybyłam do salonu w spiętych.

– Prostujemy? – pyta, zadowolona z siebie, że jest taka frontem do klienta.

Chce mi się znowu płakać i wyjść. W kolejności dowolnej, ale siedzę, bo ja zazwyczaj w życiu, w takich sytuacjach, siedzę. Myślę o tej moje terapii i już mnie krytyk dojeżdża, że mnie posadzą we wtorek w oślej ławce, albo będą pokazywać studentom, jako przykład zupełnie bezcelowej i bezowocnej  pracy terapeutycznej.

– Nie. Nie trzeba, bo one się kręcą… – Mówię z rezygnacją i już nawet bez capslocka. Chce mi się wyjść, chwilowo płacz odkładam na potem.

Bierze do ręki dyfuzor! Oboszsz! myślę z budzącą się nadzieją, bo jednak to prawda, co śpiewa Sanah, że nadzieja umiera ostatnia! może nie wszystko jeszcze stracone! Może jednak, jak się zakręcą to nie będzie widać tej całej mizerii podcinania i będzie można, bez wstydu, wrócić jakoś do domu? po ludzku? Niestety… atakuje mnie i wali mi tymi kolcami, od dyfuzora, po głowie i skrobiąc, kręci nim takie jakby bączki, to tu, to tam. Cały czas także mocno obciąga włosy ku dołowi, żeby jednak jakoś sięgały, chociaż chwilowo, do tych obojczyków. Wygląda na to, że miała rację z tym puszeniem, bo mam już na głowie stóg włosów o fakturze łoniaków.

– To tak zostawiamy? – Stwierdza w końcu pracownica Strefy piękna i Gustu. Ten pytajnik to tak tylko pro-forma, przecież wiadomo, że chociaż ze mnie roszczeniowa krowa miesiąca, to jednak nie na tyle chamska, żeby powiedzieć – a nie! Nie zostawiamy, bo mi pani nie pocieniowała włosów i wyglądam teraz jak żywa reklama abażurów, kurwa! więc nie! Nie zostawiamy tego tak!

– Tak. Dziękuję. – odpowiadam – Jest bardzo dobrze. – Dodaję masochistycznie, żeby sobie jeszcze dopierdolić na koniec. Bardzo dobrze mi tak! BardzoDobrzeKurwa… jest.. a wyglądam tak:

To znaczy nie do końca, bo jednak ciągle mam tylko dwie nogi.

*Zdjęcie podobne do siebie znalazłam w archiwum Allegro.

Bez kategorii

Foto skandal

Korzystam z Fejsbuka. Wiem, że to obciachowe i boomerskie, dlatego korzystam z odrazą, ale jednak. Mam konto, kilku znajomych i zaglądam. Jakiś czas temu Zuckerberg, odpowiedzialny tamże za rozrywkę, zaproponował mi grupę: Gdańsk na Fotografii. Urodziłam się w tym mieście i utknęłam tu najprawdopodobniej na dobre, więc propozycję przyjęłam z zainteresowaniem i złożyłam aplikację, opartą na weryfikacji powyższych informacji.

Zostałam do grupy przyjęta i od razu pomyślałam o starych zdjęciach mojego ojca. Większość z nich ma poważne mankamenty, na przykład jestem na pierwszym planie, albo nie widać spoza mnie Gdańska, jednakowoż po starannym przeczesaniu zasobów, kilka z nich przedstawia miasto dość wyraźnie, a mnie z kolei niezbyt, co mnie zadawala.

Wczoraj zainicjowałam uroczyste odpalenie skanera i już po dwóch godzinach dysponowałam trzema ziarnistymi, czarno-białymi, mocno oldskulowymi fotografiami w formie cyfrowej. Wybrałam jedną, która wydawała mi się, o święta naiwności, neutralna. W centrum stoję ja (niestety) i mój młodszy brat, po prawej widać Motławę i dalej fragment architektury Ołowianki, w tle ucięty w połowie (z powodu gównianego, poziomego kadrowania) Gdański Żuraw. Po lewej zaś jakiś parkan z desek i nic. To znaczy wtedy mi się wydawało, że to jest nic, jakieś tam ruiny i pustość. Dla każdego normalnego człowieka to jest nic.

W opisie zawarłam krótkie wyjaśnienie, że według moich obliczeń, mam tam 14/15 lat, co oznacza, że zdjęcie wykonano około 32 lat temu, co z kolei, jak starannie obliczył Kris, daje gdzieś tak 1989 rok. Napisałam „gdzieś tak” bo wydało mi się to sformułowanie stosowne w odniesieniu do moich wątpliwości, czy spódnicę dżinsową i dziwaczną kurtkę, które mam na sobie, a które uszyła mi matka, nosiłam w klasie 7 czy 8.

Pierwszy komentarz trochę mnie zaskoczył.

– oj, to na pewno nie jest ‘89

Z razu pomyślałam, że może jednak się pomyliłam, co do tej spódnicy o kilka miesięcy, ale szybko się okazało, że nie w tym problem.

– ’59 albo i wcześniej

– ’57 lub ’59

dorzucił ktoś spostrzegawczy i znający się na rzeczy.

– Przepraszam – odpowiedziałam rezolutnie – ale jestem na tym zdjęciu i urodziłam się DOPIERO w ’73, więc to niemożliwe.

– w latach ’80 już dawno stały tam kamieniczki – Dorzucił ktoś nie zrażony wcale moją deklaracją metrykalną.

Łatwo się podpalam, więc już w tym momencie byłam lekko podkurwiona, ale pomyślałam sobie, spox Betty, jesteś na grupie nowa, dopiero co przeszłaś pozytywnie weryfikację, uspokój się i wykaz się jakąś kulturą osobistą.

– Nie rozumiem, po co Państwo spekulujecie – zagaiłam więc delikatnie i dyplomatycznie – na zdjęciu jestem ja i mój brat, mogłam się pomylić z datowaniem najwyżej o dwa lata.

Natychmiast pojawił się Wujek Dobra Rada.

– Na zdjęciu widać chłopca – zauważył

– ma on około 10 lat, więc może autor po prostu policzy i wszystko będzie jasne?

No dzięki Wuju! Autor już policzył i wydawało mu się, że wszystko jest jasne… a jednak…

– eee, to lata ‘70

– w latach ’70 to tam już była ścisła zabudowa – kontorwał ze swadą znawca historii miasta, musi być wcześniej.

– może ’60? – Podsuwał miłośnik architektury Starego Miasta.

A może kurwa poszli do lasu??? Chciałam napisać zwięźle, ale trzymałam się bardzo tego postanowienia o wykazywaniu się kulturą i napisałam tylko:

– Swój debiut na grupie uważam za bardzo pouczający (no kurwa!) interesujący i nad wyraz udany! – chciałam dygnąć, ale Zuckerberg nie umożliwia takiej reakcji.

Dostałam za to osiem uśmiechniętych buziek, które nieopatrznie wzięłam za wyrazy symaptii.

– ubior sam muwi za siebie, to nie są lata 89 – wtrącił swoje trzy grosze Mirek. Zachowałam oryginalną pisownię Mirka.

Tu przyznam, że zaczęły puszczać mi hamulce, co w sumie i tak nic nie znaczy wobec tego, jak bardzo Mirkowi odjechał peron.

– Co też Pan bredzi – odpowiedziałam zuchwale – czy rozumie Pan, że ja jestem na tym zdjęciu i umiem mniej więcej i gdzieś tak, określić, kiedy zostało wykonane?

(dwa uśmieszki pełne szydery)

– ok, dzięki – rzucił Mirosław z wyższością – nie mam ochoty na takie dyrdymały.

Oszszsz kurwa! Mirosławie! nie masz pojęcia, jak mi podniosłeś ciśnienie!

Na szczęście w samą porę pojawił się grupowy autorytet i z całą mocą orzekł:

– Tak się składa, że starówkę zakończono odbudowywać ok. 1967. Tak się składa – uwaga! będzie grubo! – że ja mam zdjęcia z końca lat 70tych. Marna pseudo prowokacja!

Oczywiście zaraz przyleciał Mirosław, choć nie miał już podobno ochoty i poparł… z ochotą.

– miałem rację! – obwieścił światu skromnie.

Z autorytetem grupy nie zamierzałam dyskutować, więc zapytałam tylko z troską

– Czy Pan jesteś poczytalny? – i chyba nie zostało to zbyt dobrze odebrane na grupce.

Zdobyłam się jeszcze na drobną uwagę, dotyczącą kolorytu grupy

– Może tu po prostu panuje taki zwyczaj, że każdy komentujący podaje randomową datę powstania zdjęcia, a jeśli fakty i autor zdjęcia jej przeczą, to tym gorzej dla faktów, a już w ogóle dla autora? Bo sama już nwm co o tym myśleć…

W tym czasie 3 topowe tematy na grupie to były # do mojego „neutralnego” zdjęcia…

W tym miejscu dostałam trochę wsparcia, że tu jest przecież Polska i tu każdy wie lepiej, nawet to, kiedy ojciec zrobił mi zdjęcie pod Żurawiem. Zaraz jednak wjechał Petrus Markus – serio, Petrus Markus – i wyjebał, co mu leżało na wątrobie:

– fakty są takie (o jprdl, fakty!) że w 89 kamieniczki przy żurawiu były już odbudowane. Proszę się z tym pogodzić (sic!)a nie zmuszać nas do wierzenia w dyrdymały. Bo „ty wiesz lepiej” kiedy zdjęcie było robione (pisownia oryginalna) Najwyraźniej nie wiesz skoro pleciesz bzdury o 89 roku.

Zabrakło już tylko argumentu, że przecież na zdjęciu to nie żadna 15latka z bratem, tylko stara baba i karzeł. I, że w ‘39 przyjeżdżał do Gdańska cyrk i tam właśnie była stara baba z brodą i karzeł, także ten, zagadka rozwiązana.

Przyznam, że po tym musiałam sobie zrobić przerwę. Poszłam poskarżyć się Krisowi, którego bardzo rozbawiła ta cała inba. Doradził mi, że każdemu kretynowi typującemu datę mam dać „łapkę w górę” i patrzeć, jak się publicznie ośmiesza. Niestety jestem osobą pozbawioną całkowicie dystansu do siebie i wkurw mnie nie opuszczał.

W tzw. międzyczasie pojawił się głos wołającego na puszczy, który nawet zadał sobie trud odszukania zdjęcia Pana Kosycarza, przedstawiającego wybrany fragment nabrzeża i potwierdzającego, że moje foto mogło być pstryknięte w ’86. Nie powiem, żeby to zrobiło jakiekolwiek wrażenie na komentujących. Przy tym nie tracili oni pary w palcach i wciąż prześcigali się w propozycjach roczników, w których mogłabym kończyć 14 lat. W sumie o 2.30 chciałam im już zaproponować, żeby spróbowali datowania węglem c14… jednak ostatecznie wyciszyłam powiadomki i poszłam spać.

W tej chwili post ma 100 reakcji i 60 komentarzy, w tym kilka moich inwektyw, kierowanych pod adresem różnych ekspertów typu:

– tylko że ja znam swoje miasto!

– wiem, co mówię

a także

– za diabła nie 89

oraz

– prowokatorka to twoje drugie imię, sądząc po nakładce.

Nakładka oczywiście ze strajku kobiet, więc się dziaders musiał zesrać. Nic nowego.

To się nazywa mieć wejście na nową grupę!

PS

Tak, powyżej to również jestem ja. Jestem tego pewna! Mam tu 6 może 7 lat, co oznacza, że był „gdzieś tak” rok ’80 Zdjęcie zostało zrobione w Gdańsku, na Targu Węglowym, w tle widać gmach Teatru wybrzeże; po prawej znajduje się (niewidoczna tu) Zbrojownia. Mama czesała mnie w dwa kitki tak ścisłe, że gdy wieczorem ściągałam gumki, w zasadzie fryzura pozostawała bez zmian. Spódniczkę z karczkiem, podobnie jak kitki, też zrobiła mama. Chyba była czerwona (spódniczka, nie mama) nie wiem kto wykonał haft.

miejsca

Serce Gdańska

Wiadomo nie od dziś, że jestem mocno związana z Bałtykiem i nie osłabia tych więzów nawet fakt, że kompletnie nie umiem pływać. Związek jest silny i trzyma mnie na północy, jak wielki, niebieskozielony i słony magnes. Kiedy się oddalam, choćby na 50 kilometrów, odczuwam bałtyckie ssanie i tęsknotę za śledziem. Wiadomka! Nie do końca jednak uświadamiałam sobie swoje przywiązanie do Gdańska przyznając, że owszem jest to znakomite miejsce dla turystów, ale żyje się tutaj ledwie znośnie. Zdawało mi się przy tym, że mogłabym, choćby jutro przeprowadzić się w dowolne miejsce na mapie, pod warunkiem oczywiście, że zabieram ze sobą Bałtyk. W rolce, albo cysternie, jak tam komu wygodnie.

Moje postrzeganie Gdańska zmieniło się bardzo po śmierci Prezydenta Pawła Adamowicza, którą przeżywałam bardziej, niż bym sobie tego życzyła. Nie, nie spodziewałam się tego po sobie… w życiu! Wówczas właśnie, zupełnie nieoczekiwanie, do ssania bałtyckiego dołączyła melancholia gdańska. Także żegnajcie Paryże, Madryty i Sztokholmy, ja zostaję, przytwierdzona do plaży zardzewiałą śrubą okrętową i przyklejona śliną.

Gdyby mnie jednak zapytał przypadkowy przechodzień, co też warto tu zobaczyć? bo ma ledwie dwie godzinki, to bez wahania skierowałabym go na tereny postoczniowe. To tu bije wyraźnie i mocno serce tego miasta! Tutaj czuć ducha czasu i wiatr wolności wieje tutaj najmocniej. Tu dzieje się magia! Stare miasto jest dla amatorów pozłotki, kto się nie boi ubłocić bucików i chce dotrzeć w głąb, poczuć bardziej, włóczy się po stoczni.

Jesienią pozwolono zwykłemu człowiekowi wejść na tereny Stoczni Cesarskiej. Mocna rzecz! Zachęcam zainteresowanych historią do przejrzenia artykułu, a kogo interesują wyłącznie moje wrażenia, jest po prostu zajebiście! Pierwszym dobrym sygnałem zmian było zajęcie Mlecznego Piotra przez artystów. Jak wiadomo, za takimi ciągnie zaraz to wszystko, co w życiu najlepsze i co jest samym rdzeniem życia. Tak właśnie działa WL4. Kto chciałby się przekonać, co mam na myśli pisząc o rzeczach najlepszych, życiu i rdzeniach może poczytać tam.

W ten chmurny dzień pojechaliśmy z Krisem po raz tysiączny pogrzebać w stoczni obiektywami, tym razem w Stoczni Cesarskiej. Chmury nas co prawda drapały po plecach, a słońce o nas zapomniało, ale magii nie da się zaciemnić, ani zachmurzyć. Było gruboooo! To tu, pośród hal stoczniowych, jest ukryte nasze najwspanialsze dziedzictwo historyczne. Może nieoczywiste jest to piękno, ale warto się wytężyć, żeby je dostrzec.

Instalacja artystyczna WL4
Kuźnia
Przystań w Stoczni Cesarskiej

Także nie dajcie się nabrać na jakieś tam ratusze srusze, kapliczki i uliczki, chodźcie do stoczni powąchać trochę rdzy!

Wszystko

W przyrodzie nic nie ginie… podobno.

Żyłam sobie dotąd w błogim przeświadczeniu, że w internetach nic nie ginie i do wszystkich kompromitujących zdjęć, tekstów i innych śladów z mojego, niezbyt interesującego żywota, będę mogła sobie spokojnie powrócić za dwadzieścia, pięćdziesiąt, a nawet (nie daj boże) stopiećdziesiąt lat.

Tymczasem dwa miesiące temu serwis BLOXa poinformował mnie uprzejmie, że z dniem 29 kwietnia 2019 roku, mój brumisiowy blog, moje wspaniałe brummbloggdzieło życia, moje brumm dziecko najukochańsze, przestaje istnieć. ZNIKA. Przepada. I w ogóle kończy się jego marne, bo marne, ale zawsze jednak jakieś sieciowe ISTNIENIE.

Doznałam oczywiście, w związku z tą informacją, pewnego pomieszania. Potem szoku. I znowu pomieszania. Przywołałam sobie w pamięci, te wszystkie pogróżki, jak to w internetach nic nie ginie, każde słowo, raz tam postawione trwa. Wiecznie. I kompromituje bez końca postawiacza i… doznałam jeszcze głębszego szoku!

Niczego już proszę Państwa nie można być pewnym na tym świecie! Nawet dyskredytacja, ośmieszenie i zniesławienie, treściami odgrzebanymi po latach, nie jest już w 100% gwarantowane. Jako jedyny aksjomat pozostaje mi więc dzisiaj przekonanie, że z całą pewnością, prędzej czy później, zostanę klientką zakładu pogrzebowego. Reszta jakoś tak tylko majaczy we mgle. BrummBlogg zaś w ogóle, lada moment przestanie majaczyć, a całą platformę szlag trafi.

Na nic moje lamenty i żale, że pięć lat potu, łez i trzepania po klawiaturze. Że mój cały potencjał, ha! moje wszystkie potencjały tam ugrzęzły i niejeden talent się ujawnił światu. Że tym blogiem otwierałam oczy niedowiarkom… na nic to! Trzeba więc było cały ten ambaras spakować elegancko do torby i wyjechać w siną dal… na Wordpresa, który jest tylko trochę po polsku, a resztę po angielsku i nie pomaga to wcale tym, którzy znają wyłącznie ruski.

Jakoś tak całkiem niedawno zostałam ateistką, a teraz to już kompletnie wyzuto mnie z wiary i pozostawiono bez nadziei… na środku brummszycie.wordpress.com więc wypakuję tu swoje BrummManatki, na niezbyt wieczną pamiątkę i trochę się posmucę, że panta rhei... a kijem Wisły nie zawrócisz.

Wąsik wodorostowy, bałtycki.

No i oczywiście, podczas przeprowadzki, zaginęły wszystkie zdjęcia…

życie

Ta PISowska niedziela…

Ta ostatnia niedziela 𝅘𝅥𝅱𝅘𝅥𝅘𝅥𝅮𝅘𝅥𝅰𝅘𝅥𝅲𝆕𝆔 wolna od handlu przyczyniła się do gwałtownego pogorszenia naszych relacji rodzinnych i nadwątlenia resztek więzi, a niektórzy zaczęli nawet straszyć się rozkładem i rozwodem. Tak brzmi komunikat oficjalny, a mówiąc bez ogródek o mały włos nie pozabijaliśmy się wszyscy jeszcze przed trzynastą i znikąd pomocy, bo ile do cholery można wisieć na Netflixie?

Te niedziele, to dla nas sprawdzian cierpliwości i wytrzymałości partnerskiej i rodzicielskiej. Nie, nie dlatego, że nagle zabrakło nam bułki czy sofy, bynajmniej! sto czerstwych bułek i trzy sofy z IKEA zakupiliśmy jeszcze w sobotę. Otóż dlatego sprawdzian, że nasze ulubione miejsca, które często, rodzinnie odwiedzaliśmy są już od świtu zajęte przez wszystkich! 

W parku dziki tłum, na zbiorniku zbita ciżba, w knajpach wegańskich stolik, w kącie i bez dostępu do kibla, trzeba rezerwować z sześciogodzinnym wyprzedzeniem, a w menu już tylko zupa. W naszej ulubionej lodziarni kolejka taka, że stojąc w niej można się zdrzemnąć, przeczytać wiosenny Przekrój od deski do deski, przekąsić coś i jeszcze tylko 12 osób przed tobą! 

Pół biedy, gdy jest brzydka pogoda, kręcimy się bez sensu w gaciach po chacie i kłócimy o koc oraz ostatni kisielek niejakiego drOetkera, smak mango/ananas. Dużo gorzej przedstawia się sytuacja, gdy jest słonecznie… a doszło się już do końca Netfliksa  i kresu swojej wytrzymałości na nudę dwa razy. Wiem, że zamysł był taki, żeby zamiast bezsensownie spędzać czas z rodziną w galerii iść do kościoła. Hmmm… nawet jeśli ktoś skorzysta, to tylko 45′ względnie godzina, a co począć z pozostałymi dwudziestoma trzema? Jak je zmitrężyć bez szkody dla najbliższych? Oczywiście można z dzieciakami trochę poodrabiać lekcje, ale do cholery wakacje za pasem, czy ustawodawca o tym pomyślał? 

Zaraz mi ktoś wyjedzie, że jako osoba ze sporą nadwagą, mogłabym wykorzystać ten piękny, wolny, niedzielny czas na sporty. Dziękuję uprzejmie, ale nie skorzystam! Wybraliśmy się i owszem ostatnio, rodzinnie porajdować na rowerach, po pustym parkingu Auchan #wzdychaznostalgią to Idze się zachciało slalomu. Jak zaczepiła tylnym kołem i wystrzeliła z roweru, zaliczając na początek klatą kierownicę, a na koniec brzuchem asfalt, to po dziś dzień jest cała posiniaczona i obdrapana, jak jakaś ofiara przemocy domowej. Proszę mi też nie imputować uczestnictwa w kulturze, stanowczo mnie na to nie stać. Z resztą nawet gdy już wyskrobię tę stówkę na muzeum, czy kino, to też raczej  nie wyobrażam sobie tłoczenia się w zwartej, lekko upoconej grupie złaknionych kultury współobywateli. Równie z resztą sfrustrowanych i udręczonych niedzieląbezhandlu jak ja. 

Oczywiście można mi również zasugerować szycie. Odpowiem anegdotą: – a jak się u Was w rodzinie dzieli kurczaka, Justynko? – Tata zjada dwa udka, ja pierś i siostra drugą pierś! – a mama szyję? – o nie! proszę pani, mama w niedzielę nigdy nie szyje!

Także nie mam jeszcze pomysłu na ten nowy pomysł władzy i już dziś, we czwartek, niepokoję się nadchodzącym łikędem. Na wszelki wypadek zostawiłam sobie ze trzy prania, odkurzanie i stertę prasowania, jako ostatnia deska ratunku dla mojej sponiewieranej psyche, ale obawiam się, że to nie wystarczy! Tymczasem w tygodniu kiedy otwierają podwoje Biedronki, moje życie natychmiast wraca na właściwe, krawieckie tory. Szyję torby z pięknych tkanin i piszę bloga, o!

 
 

monstera

Gdyby ktoś dysponował sprawdzonym sposobem na spędzenie wolnej niedzieli, to proszę podzielić się w komentarzach. Może jest jeszcze, gdzieś w Polsce, jakaś odludna miejscówka, nieprzepełniona knajpa, pustawa promenada? czy ja wiem… piszcie koniecznie! #niedzielawolnaodhandlu

szycie

Torby plażowe

Wakacje za pasem. Osobiście mieszkam nad morzem, więc piasek, bakterie coli, brunatnice, gofry oraz smażoną flądrę mam na wyciągnięcie ręki i niemal o każdej porze roku. Życie mnie rozpieszcza, wiem! Jednak przypominam tym, których los rzucił w mniej urokliwe miejsca, że szykują się podróże i wojaże! O upałach nie muszę przypominać, bo skwarzy od dwóch miesięcy. Wszyscy się spocili i zauważyli.

 W takich sytuacjach przydają się duże torby, ponieważ ilość bardzo, bardzo potrzebnych rzeczy, które zabiera przeciętna rodzina na dwugodzinne polegiwanko w piachu, czy na trawie, jest nie do ogarnięcia. Zawsze, ale to zawsze, brakuje trzeciej i czwartej ręki, a cała familia wygląda, jak jakieś juczne zwierzęta. Nie, wcale ale to wcale nie mam na myśli osłów.

Pół królestwa i kulawego konia ze stadniny w Janowie Podlaskim za t o r b ę! A jeśli jest duża, kolorowa, wodoodporna, w arbuzy, i limonki to dodam nawet rękę księżniczki. W królestwie tym, co prawda, ścieki miejskie spuszcza się wprost do rzeki w centrum i patrzy, czy równo spływają do zatoki, a królewna jest stara, szpetna i zezowata, ale podobno darowanemu koniowi się nie zagląda.

Torba.

arbuzy1

Trochę się bałam tego powlekanego poliestru, ale szył się nienajgorzej. Prasował się za to bardzo słabo i chętnie przyklejał się do żelazka. Najgorzej. Dno wykonane jest z masywnej codury w pięknym foksjowym kolorze, z którą także, mimo iż jest powlekana pracuje się nieźle.
arbuzy2

Wewnątrz torby słoneczna podszewka, dwie duże kieszenie i troczek z karabińczykiem do zabezpieczenia przedmiotów wrażliwych, czyli ważnych kluczy, których szukać można długo i często na próżno.

Na plecy warto zarzucić worek, w ten sposób wciąż obie ręce są wolne, jedna dajmy na to na parasol, druga na parawan, a pod pachę leżak. Zestaw tkanin identyczny jak wyżej. Wewnątrz również żółta podszewka.

arbuzy4

Żeby zapanować nad drobnicą kosmetyczki-przyborniczki, które mogą stać się piórniczkami, jeśli ktoś zabiera kredki na plażę. Osobiście znam takich, którzy nigdzie nie ruszają się bez kredek… no nie Iga?

arbuzy5

 Każdy konik suwaka zaopatrzony jest w urocze i praktyczne ciągadełko, które ułatwia otwieranie przyborniczek w trudnych warunkach rodzinnego wypoczynku.

Bliźniaczy zestaw, czyli torba, worek i kosmetyczko-piórniczki, powstał dla tych, którzy gustują w chłodnych klimatach i wybierają się, na przykład w okolice Suwałk lub na szarżującego lodowca. Oto torba stukanem!

tukany1

Ucha są długie, szerokie i komfortowe.Wzmocnione taśmą nośną w kolorze morskim, nie mylić z bałtyckim. Poniżej widoczna jest podszewka, zaś powyżej troczek z karabińczykiem.

tukany2

Plecakoworek, także wewnątrz wykończony jest lazurową podszewką, a na zewnątrz miętowym sznurkiem. U góry umieściłam praktyczną pętelkę, która umożliwia powieszenie worka na gałęzi, gwoździu czy kołku.

tukany6

 Kto wyjeżdża, niech nie rusza się bez dużej, wakacyjnej torby, plecakoworka i kosmetyczki-przyborniczki. Kto się nigdzie nie wybiera, niech nie traci ducha, sprawi sobie energetyczną, plenerową torbę z arbuzem lub stukanem i zabierze ją do biura. Natychmiast poczuje się jak w jakimś Honolulu!

tukany5

Na koniec kilka słów o platformie Bloxa, na której dla Was piszę. Otóż płacz i zgrzytanie zębów… Wygląda to mniej więcej tak, jakbyśmy stali pod ścianą, w podrzędnym, pustawym klubie, pijąc jakiegoś sikacza i gapiąc się na reklamę środków na potencję podczas, gdy całe miasto szampańsko bawi się na pobliskim molo. W związku z tym, że nie chcemy być ostatnimi lamami, nadszedł czas, aby odejść w jakieś inne, lepsze miejsce, gdzie serwują w promocji drinki z parasolką i gra nasza ulu muza. Nad tym będę pracować, kiedy Wy będziecie się pakować w energetyczne torby i egzotyczne podróże.

szycie · Wszystko

Elo Mordy!

Czas płynie nieubłaganie. Przybywa kilogramów, kilogramów, dioptrii, lat i niektórym również kilogramów. Dzieciaki rosną jak szalone, chodzą co chwilę do innej klasy i zaczynają pożyczać moje ubrania. M o j e!  Jednakowoż pewne rzeczy pozostają niezmienne, a natura zawsze zawiedzie wilka do lasu… chyba, że go uprzednio odstrzelą  miłośnicy przyrody lub zaszlachtują wielbiciele Hubertusa. Otóż krawcowa prędzej, czy później siędzie do maszyny i niewykluczone, że nawet coś uszyje.

Raczej później, niż prędzej, siadłam również ja. Taka sytuacja. Oczywiście spadły na mnie w okamgnieniu wszystkie plagi rzemieślnicze. Nie ominęły mnie również, bo po co, dramaty krawieckie, w stylu uszycia dwóch par spodni, potrzebnych na c i t o, w dawno minionych i mocno nieadekwatnych rozmiarach, dające się naciągnąć, przez grube łydy, najwyżej do kolan. Płacz i zgrzytanie… nożyc.

Torby nie pytają o rozmiar i nie zważają na kilogramy, więc z portek przestawiłam się szybko na plecakoworki i siaty. Zainspirowana miłością Igi do alpak i kaktusów uszyłam takie cuda.

lama8a4

Siata z długimi uchami, ze wzmocnionym, własnoręcznie pikowanym dnem z surówki bawełnianej, wykończona żółtą podszewką. Wewnątrz można spotkać całkiem sensowną kieszeń.

lama5

Worek w podobnym klimacie, bez kieszeni, nawet bezsensownej.

lama5

Siata z długimi uchami, ze wzmocnionym, własnoręcznie pikowanym dnem z surówki bawełnianej, wykończona gołębią podszewką. Wewnątrz można również spotkać całkiem sensowną kieszeń. Ktoś ma deja vu?

lama9

Wspaniała jest ta mięta!

lama9a

I worek. Mówiłam już, że ta mięta jest wspaniała? chyba nie. Jamais vu… No to wspaniała jest!

lama7

Przez te upały w maju, które mnie zaskoczyły sto razy bardziej niż zima tysiąclecia drogowców i odrazy do szycia spodni, zaczęłam m a l o w a ć. Namalowałam ananasa na bluzce Igi, prócz alpak i kaktusów ubóstwia również arbuzy i ananasy, a ponieważ poszło mi niezgorzej posunęłam się jeszcze dalej. Na torbę.

lama1

I na workoplecak:

lama3

 Tudzież plecakoworek. Oba/ obie, niepotrzebne skreślić, uszyte z masywnej surówki bawełnianej, z dnem z wodoodpornej codury i wykończone energetyczną (przez cały wpis czekałam, na użycie tego przymiotnika i miałam go na końcu palca) energetyczną, zieloną podszewką.

lama2

Od tego szycia toreb i worków, ani na jotę nie zmieniła się moja krytyczna sytuacja spodniowa, za to poprawił mi się humor i polepszyło samopoczucie. Gdyby ktoś z Was również chciał sobie poprawić humor, albo polepszyć samopoczucie, to torby wystawione są na sprzedaż, na znanym portalu aukcyjnym. Zapraszam! Bardzo polecam Wam to uczucie, gdy się wie kto, gdzie i w jakich warunkach uszył Waszą torbę oraz to obezwładniające poczucie niepowtarzalności i oryginalności. Mam to, to wiem to! Nie mam tylko spodni. Stare dresy na gumie się nie liczą!

PS

Bardzo przepraszam tych czytelników, którym obiecałam poprawę stylu po kursie kreatywnego pisania. Obiecanki cacanki głuptasy! Jak widać po powyższym wpisie na brummBLOGu stara bida i przecinki przed oraz.

szycie

…ja bez żadnego trybu.

Witajcie dziewczęta i chłopięta!

Dzieją się rzeczy ważne i ważniejsze. Z tych ważniejszych najważniejszą jest ta, że uszyłam sobie kosmetyczkę, a nawet trzy kosmetyczki. Nie wykluczam, że się podczas ich szycia odkorkowałam krawiecko i odblokowałam twórczo, co jest nad wyraz obiecujące dla moich wiernych śledzi, śledzących brummBLOGa.

Co do innych ważnych wydarzeń, to chcą mi zaorać demokrację, na co ja się osobiście stanowczo nie godzę, bo się do niej bardzo przywiązałam. Coś jak do starego fotela, który stoi pod oknem w sypialni i chociaż nikt od dawna na nim nie siadał i tylko służy do porzucania na nim nie całkiem brudnych gaci, to gdyby mi go ktoś nagle zakorbił, odczułabym jego brak dotkliwie i domagałabym się zwrotu fotela w trybie natychmiastowym.

W związku z tym, jak przystało na ubecką wdowę, szwędam się po mieście i ćwiczę się w śpiewaniu wszystkich zwrotek Hymnu. Szczerze mówiąc wolałabym się zajmować bardziej przyziemnymi sprawami jak gotowanie, sprzątanie, czy weźmy na to pisanie bloga. Niestety muszę się najpierw zająć zwrotem tego sponiewieranego i zużytego fotela, a jak już powróci na swoją dawną miejscówkę to i stare upiory bolszewickie wrócą do swoich zajęć. Może nawet coś uszyją, kto wie?

Jak wygląda demokracja, to każdy mniej więcej w telewizji widział*, wie i sobie teraz wizualizuje, a ja pokażę od razu kosmetyczki. Pierwsza, w kształcie kuferka, jest duża i bardzo pojemna.

* chyba, że ktoś gustuje w telewizji narodowej, to łatwo mógł przeoczyć…

kosmetyczka12

Druga jest mniejsza, płaska i ma granatowy suwak, ale za to czerwone ciągadełko.

kosmetyczka21

Trzecia jest kosmetyczkową gwiazdą i cokolwiek by o niej napisać i tak będzie za mało. O!

kosmetyczka32

Sami widzicie…

Tkanina, przyznam się bez bicia, nieszczególnie mi się podobała i wydawało mi się, że nie rokuje. Tymczasem już kuferek mnie zaskoczył, a okrągła kosmetyczka po prostu mnie zmiażdżyła. Wszystkie trzy usztywniłam grubą fizeliną i wykończyłam sztywną podszewką, akurat na tyle, aby jakoś przedziubać na najwolniejszych obrotach ostatni, łączący szew idący w poprzek trzydziestu warstw i lamówki.

kosmetyczka5

Wszystkie trzy w kupie. Na potrzeby dzisiejszej sytuacji geopolitycznej nazwijmy je Wolność, Równość i tę okrągłą Demokracja. To pisałam do Was ja, morda zdradziecka, która co prawda porzuciła brummBLOGa w kwietniu, ale nie zapomniała!

PS Matematyka kreatywna Ja: Igo, co ty tu robisz???; Iga: „No, przecież mogę być w tych trzech miejscach!”; Ja: Iga, a jakie to miejsca? Iga„Nooo… jedno podwórko, drugie podwórko, boisko, sano, beza krówka i dolinka!!!”.

szycie · Wszystko

Z metra cięte.

Zajączki moje uchate! jak to miło dla Was znowu pisać!

Otóż u mnie wszystko po staremu. Do świąt się szczęśliwie doczołgałam i zdążyłam z wegańskim, bezglutenowym mazurkiem akurat przed rezurekcją. Niestety okien nie zdążyłam pomyć, co się właściwie całkiem dobrze złożyło, gdyż nie widać przez nie tej całej pogodowej mizeroty i śniegu na forsycji. Mogę sobie spokojnie przeżuwać suszone ananasy i udawać, że mamy wiosnę.

Niefortunnie tak się ostatnio składa, że nic kompletnie nie szyję. To drobny kłopot w przypadku, gdy się prowadzi szyciowego bloga. Choćbym pisała lepiej, niż nobliwe noblistki,  to postu nie zagadam, ani nie zapiszam. Dlatego grzebiąc w odmętach zasobów na dyskach, odnalazłam marne, po ciemku robione, fotki torbiszcza.

Tkaninę, w obłędnej ilości jednego metra bieżącego, kupiłam na allegro i od razu zaczęłam się odgrażać na instagramie co to ja z niego nie nawyczyniam. A, że wielką torbę, i listonoszkę, i jeszcze nerkę, i nic nie szkodzi, że to tylko metr, bo ja jestem taka zdolna! niesłychanie… Żeby było dziesięć razy trudniej zaczęłam od końca, czyli od nerki, a jak przyszło do krojenia wielkiej torby, to dysponowałam tylko niewielkim kawałkiem tkaniny.

torbiszcze41

Wzięłam więc tę pozostałość tkaniny, zszyłam boki i powstała torba.

torbiszcze33

 Piękny, beżowy skaj dodałam z konieczności na uchach, a potem już pooooszłooo! i na rożki, i troczek, i na frędzle! Pasuje idealnie i mam nadzieję, że jest dobrej jakości. Na razie skóra mu, na szczęście, nigdzie nie złazi.

torbiszcze51

W środku kieszeń z krajką, kombinowana z resztek i druga, zapinana na suwaczek. Całość zapina się jeszcze na magnesik, którym za cholerę nie mogę trafić na miejsce, więc go z zemsty zaczęłam ignorować, a ten wariat z rozpaczy sam trafia na siebie! spontanicznie.

torbiszcze21

Już po pierwszym spacerku wyszło, za przeproszeniem szydło z worka i okazało się, że z toreb na ramię to ja najbardziej lubię torby przez ramię. Taka funkcja bardzo się przydaje, kiedy się idzie z pieskiem, kartofelkami, dzieckiem, hulajnogą i nagle pojawi się problem sprzątania kupki… a po chwili niedługiej drugiej. Nie łatwo być dzielnicową elegantką z miejską torbą diy na ramieniu.

Podsumowując praktyczne to to nie jest, ale efektowne, jak najbardziej i wrażenie robi. Największe chyba na mnie, przez wzgląd na to, że z metrowego kawałka taniej tkaniny wykroiłam nerkę, dużą listonoszkę i słuszne torbiszcze z chwostami. Aha! na śmierć zapomniałam. Guzik jest kompletnie od czapy, za to z aliexpress. Guzik polecam, robi robotę, za to ali... szkoda słów. Jest taka straszna klątwa rękodzielnika: ażebyś na aliexpress ugrzązł i guzików nakupił! tfu, trzy razy przez lewe ramię! to, na którym noszę torbiszcze. Oczywiście.

PS

Ja: Marcel, dobrze ci radzę, zabieraj się za tę lekturę, bo jest gruba i męcząca. Marcel: „Sama jesteś gruba i męcząca!”

szycie · Wszystko

Jak Brumm torebkę kupuje.

Stara torba się była styrała i ma dziurki na rożkach. Na dodatek, pod wieloma względami nie była idealna, rozstaniemy się więc bez żalu. Sytuacja ta jednakowoż rodzi pewien problem, który w skrócie można nazwać niemieniem torby w ogóle. To z kolei pociąga za sobą cały łańcuch przykrych komplikacji życiowych. Tych ostatnich z całej siły staram się unikać, więc od razu postanawiam: muszę sobie kupić nową torbę.

Najsampierw przychodzi mi do głowy myśl, żeby chociaż raz kupić porządną i skórzaną, ale już po dwóch setnych sekundy robi mi się żal zwierzaka i skłaniam się ku tworzywom zwierzopodobnym. Chwilkę się zastanawiam, czy znam jakieś fajne sklepy, przypominam sobie, że unikam sklepów prawie tak samo, jak przykrych komplikacji życiowych, więc jadę na pobliski outlet. Tam znajduje się mój ulubiony sklep, który przemierzam nerwowo w poszukiwaniu torebki za 9.90. Nie ma. Postanawiam iść na kompromis 19.90. Nic. Napinam się, kalkuluję, macam się nerwowo po portfelu… no dobra, moje ostatnie słowo! 29.99, tyle co  za moją starą, która się styrała. Zero. Wracam do domu szczęśliwa, że zaoszczędziłam trochę kasy i staram się nie pamiętać o komplikacjach życiowych.

 W domu sięgam po piękny kawałek tkaniny, z której szyłam już sobie nerkę i kroję z czapy pokaźnych rozmiarów, prostą listonoszkę z klapą. Zszywam trochę tylko złorzecząc na zgrubieniach i mam. I powiem Wam w sekrecie, że tak jest prawie zawsze no chyba, że trafię na promocję promocji w przecenie i po obniżce sezonowej. Wówczas, bez wahania, decyduję się na kupno.

zpomponem5

Listonoszka z klapą ma wymiary 33×30 i głębokość 8cm. Tkaninę wzmocniłam fizeliną i tylko chwilę walczyła w mojej głowie fizelina ze sztywnikiem i dobrze, że wygrała gdyż możliwe, iż sztywnik wygrałby ostatecznie (zwłaszcza na zgrubieniach) z Janome, a tego byśmy nie chcieli, bo to pociągnęłoby za sobą porażkę krawcowej i  cały łańcuch przykrych komplikacji życiowych.

zpomponem2

Klapa zamyka się na magnes, a te perwersyjne pompony są tylko jej ozdobą. Podobnie jak liście, które są równie perwersyjne i gdyby nie to, że zawsze pragnę zaimponować moim czytelnikom płci obojga, to nigdy w życiu bym się na takie wygibasy nie porywała.

zpomponem3

Zbliżenie na wygibasy.

Liście i frędzle uszyłam z tej samej tkaniny, z której wykonałam woreczki walentynkowe. To naprawdę wyjątkowo przyjemne tworzywo. Dodatkowo brzegi liści pomalowałam farbą puchnącą, dzięki czemu na krawędziach nie widać białego sztywnika. Trochę mi przy tej robocie ręka drżała, ale i tak wyszło całkiem poprawnie.

zpomponem1

Wewnątrz torebka wykończona jest sztywną, niebieską tkaniną, podobno wodoodporną (uwierzę, jak mi się bidon odkręci) i ma dwie duże kieszenie. Z tyłu, od zewnątrz, umieściłam jeszcze jedną kieszonkę, na przydasie moich dzieci i psa. Choć muszę przyznać, że z tej gromadki, to ze swoim wyposażeniem najgorzej ogarnia się pies i na przykład, jak zrobi kupę, to zawsze wymownie patrzy na mnie, czy zabrałam jego woreczki.

zpomponem6

Na razie jej nie noszę. Oszczędzam. Wiem, że to głupi nawyk, ale nie umiem się go pozbyć, więc póki co prowadzam się z moją starą torbą, styraną i dziurawą na rożkach, a tę tylko podziwiam skrycie. Wierzę, że wiosna zmobilizuje mnie do działań radykalnych i może odważę się ją nosić, a z tamtej zrobię… czy ja wiem, może marzannę!

 PS. Koszmarny sen. Iga: „Śniło mi się, że idziemy na obiad do Pana Dudy, ale żeby tam pójść, to na dwa tygodnie przed, przyszła do nas pani, uczyć nas dobrych manier. I te wszystkie widelce duże i małe, i te wszystkie łyżeczki do różnych deserów… i żeby nie mlaskać i żeby jeść malutkimi kęsami, i w żadnym razie nie mówić z pełnymi ustami. No i najważniejsze! nigdy nie kłaść kiełbasy na białym talerzu… bo po prostu śmierć!!! Mama… po co im te wszystkie widelce???”